sobota, 8 czerwca 2019

Leonard Bernstein - KANDYD - Opera Krakowska

Opera Krakowska, inaugurując swój 23. Letni Festiwal, postawiła nie na operowy evergreen Pucciniego czy Verdiego, ale na opowieść wprost z nowojorskiego Broadwayu. "Kandyd" Leonarda Bernsteina, w doborowej obsadzie, ożywił deski krakowskiego teatru operowego roztaczając niezwykły klimat niebanalnego muzycznie i wizualnie przedstawienia. 

Leonard Bernstein najbardziej znany jest z "West side story", ten doskonale obeznany z muzycznym fachem kompozytor potrafił przelać swoja niezwykłą charyzmę i praktyczną wiedzę do tworzonych przez siebie utworów. Ale czy  reżyser krakowskiej inscenizacji, Michał Znaniecki, oddał tę charyzmę i werwę z jakiej znany był Bernstein? Znaniecki przegotował inscenizację pełną niespodzianek, w której czuć ducha Bernsteina, ale duch to już zupełnie inny, nie tak porywający jak być powinien. Do inscenizacji Znanieckiego nigdy nie mam zarzutów, jest to chyba mój ulubiony reżyser przedstawień operowych. Do dziś wspominam wspaniałego "Króla Rogera" w jego reżyserii, ale "Kandyd" to niestety nie tak porywające przedstawienie jak się spodziewałem. Sam utwór jest połączeniem musicalu, opery i operetki, stanowi niesamowity miszmasz, z którym nie każdy jest w stanie sobie poradzić. 

Wszystko rozgrywa się w scenerii ogromnej biblioteki, z której raz po raz rzucani jesteśmy w świat za sprawą przygód tytułowego Kandyda. W tej roli wystąpił Voytek Soko Sokolnicki doskonale oddając charakter granej przez siebie postaci. Otóż nasz młodzieniec wygnany z zamku barona po nakryciu go na miłosnych awansach do Kunegundy, portretowanej przez, jak zwykle znakomitą, Katarzynę Oleś-Blacha, musi stawić życiu czoła. Tułaczka Kandyda po świecie ma umocnić go w przekonaniach zaszczepionych mu przez Panglossa, w którego wcielił się Mariusz Godlewski. A prawda to przewrotnie prosta mówiąca, że świat na jakim się urodziliśmy to najlepsze miejsce z możliwych. Wkrótce okazuje się, że ukochane osoby giną, a Kandyd trafia z miejsca na miejsce przekonując się, że śmierć bliskich nie była do końca prawdą. Sam także staje się katem kilku osób w tym Rabina i arcybiskupa Paryża. Poznajemy także innych bohaterów dramatu, a między nimi gwiazdę wieczoru - Old Lady, w kreacji Małgorzaty Walewskiej. Losy bohaterów splatają się w groteskowej i absurdalnej opowieści o poszukiwaniu sensu życia, miłości i istnienia w ogóle. Nad całym tym zamieszaniem czuwał satyryk Krzysztof Piasecki (na szczęścicie partia mówiona) wcielający się w Woltera, autora powiastki filozoficznej na kanwie, której Bernstein osadził swoja opowieść.

I muszę przyznać, że pomysły realizacyjne, scenografia, gra świateł, a także świetne kostiumy nadawały całości klimatu, widać było zabawę konwencją i stylem. Także choreografia Jarosława Stanka nie pozwalały zatrzymać się nawet na moment, nadając całości tępa podkręcanego przez orkiestrę pod batutą Sławomira Chrzanowskiego. Miałem wrażenie, że chwilami tempo było aż za duże. To co działo na scenie się podczas wizyty Kandyda w Portugalii czy Eldorado było znakomite. Muszę tutaj napisać z przykrością, że wtręty do bieżącej sytuacji politycznej, jakie znalazły się w kwestiach Woltera, zupełnie mnie nie bawiły. Te nawiązania do edukacji, dobrej zmiany, programów z plusem, jakie to było słabe, jakie to czerstwe, ech. Wielkim plusem były popisy wokalne Oleś-Blachy i Walewskiej, widać, że obu paniom niczego nie brakuje, a jedna drugiej nie ustępuje talentem, świetne zestawienie!

Odwiedź mnie na Lubimy Czytać i Facebooku !

INFO
Kompozytor: Leonard Bernstein
Słowa piosenek: Richard Wilbur
Tytuł: "Kandyd"
Reżyseria, kostiumy, reżyseria światła: Michał Znaniecki
Kierownictwo muzyczne: Sławomir Chrzanowski
Scenografia: Luigi Scoglio

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebezpieczne sny

Jedną z funkcji literatury, także tej młodzieżowej (a może przede wszystkim?), jest przekazywanie treści, które w jakiś sposób wpłyną na nas...