środa, 30 marca 2016

Czarnobylska modlitwa

30 lat minęło...

26 kwietnia 2016 roku minie 30 lat od katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Nie była to pierwsza katastrofa elektrowni jądrowej na świecie, jak pokazały późniejsze wypadki z 2011 z Japonii, gdzie uległa awarii elektrownia w Fukushimie, nie była też ostatnią, jednak to właśnie ona znacząco przyczyniła się do zmiany procedur obowiązujących w obiektach tego typu. Zmieniło się także społeczne postrzeganie elektrowni atomowych. Potęga atomu, kryjąca się za obiektami tego typu, jest wyjątkowo pociągająca ze względu na korzyści z niej płynące, od czasu Czarnobyla nie jest już tak bezkrytycznie przyjmowana. Postęp technologiczny, zapewnienie energii wielu przedsiębiorstwom i gospodarstwom domowym, a także zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych do atmosfery - to argumenty z jednej strony. Z drugiej to problem utylizacji radioaktywnych odpadów oraz ciągły lęk przed ewentualnym skażeniem środowiska w przypadku awarii podobnej do tej z Czarnobyla. 
Wypadki z Czarnobyla oraz ich następstwa stały się pożywką, na której wyrosło wiele legend i mitów. Autorzy książek niemalże wszystkich gatunków wykorzystują tę największą katastrofę przemysłowa XX wieku do pokazania swoich fantastycznych wizji, ludzkich i zwierzęcych mutantów i innych tego typu okropieństw. Jednak rzeczywistość jest znacznie mniej "romantyczna". Czarnobylska modlitwa... Swietłany Aleksijewicz to zbiór wspomnień ludzi biorących udział w akcji niwelowania skutków awarii, obywateli wysiedlonych z miasta Prypeć i okolicznych wsi na terenach Ukrainy i Białorusi. Jest to zapis uczuć i emocji ludzi, których życie zostało zniszczone przez błędy zarówno pracowników elektrowni oraz decydentów odpowiadających za "akcję ratowniczą". 

Utracone życie

W książce właściwie nie znajdziemy rozbudowanych opisów przyczyn katastrofy czarnobylskiego reaktora jądrowego. Jeżeli czytelnik sięgnie po tę pozycję właśnie by takich szczegółów się dowiedzieć to srogo się zawiedzie bo nie o technice, nie o inżynierii jądrowej jest Czarnobylska modlitwa..., ale o zwykłych ludziach pracujących w elektrowni, żyjących w jej pobliżu oraz o tych ściągniętych z różnych rejonów ZSRR w celu wzięcia udziału w akcji gaszenia reaktora, zabezpieczania skażonego promieniowaniem terenu. Aleksijewicz, w podtytule Kronika przyszłości, zawarła ważny przekaz. To co stało się tam, w Czarnobylu w kwietniu 1986 roku, żywotnie wpłynęło na przyszłość nie tylko likwidatorów i wysiedlonych, ale nas wszystkich. Zwiększony poziom promieniowania został zarejestrowany nie tylko w najbliższej okolicy, ale niemalże na całym świecie. Radioaktywna chmura spowiła całą Ziemię i tylko dzięki informacją płynącym z odległej od Czarnobyla Szwecji świat mógł dowiedzieć się o katastrofie. Nieodpowiedzialność włodarzy ZSRR miała wpływ na nas wszystkich, jednak to ludność Ukrainy i Białorusi ucierpiała szczególnie i to właśnie przekazuje nam autorka. Nie ma tu opisów zmutowanych ludzi, zwierząt wielogłowych i wielonogich jest za to płacz żon i matek likwidatorów - tych młodych mężczyzn wysyłanych wprost na reaktor, aby go ugasić bez żadnego zabezpieczenia. Jest smutek rodzin żegnających się ze swoimi domami, swoją ojcowizną i miejscem na ziemi w czasie wyjątkowo pięknej wiosny, pełnej kwitnących kwiatów.

INFO
Autor: Swietłana Aleksijewicz
Tytuł: "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"
Wyd: Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
Il.str.: 288
Cena: 42,50 zł

sobota, 19 marca 2016

Miłość do trzech pomarańczy

Niespotykane dzieło
Dziś wszystko nastawione jest na zysk, dziś łatwiej sięgnąć po coś znanego, po coś co zapewni widownię w myśl zasady, że najbardziej podobają nam się rzeczy, które już znamy. Także przedstawienia operowe muszą się sprzedać, przyciągnąć widownię, stąd na naszej rodzimej scenie tylko sporadycznie można trafić na tytuły wcześniej nigdy nie wystawiane. Łatwiej jest sięgać po znane utwory klasyków gatunku, zapewniając sobie widownię, niż spróbować przenieść na deski teatru coś zupełnie nieznanego, co niekoniecznie do tej samej widowni może trafić. Opera Krakowska zaryzykowała i w roku 2014 zaprezentowała na swojej scenie dzieło wcześniej w Polsce nie wystawiane - "Miłość do trzech pomarańczy" Siergieja Prokofiewa z roku 1921 w reżyserii Michała Znanieckiego - i sądząc po recenzjach trafiła w dziesiątkę o czym mogłem przekonać się na własne oczy i uszy. 

Przekleństwo trzech pomarańczy
Punktem wyjścia utworu Prokofiewa staje się nierozstrzygalny dylemat co jest ważniejsze, co jest lepsze dramat liryczny, komedia czy tragedia, jednak nie od razu przenosimy się na dwór Króla Treflowego (w tej roli po raz kolejny możemy zobaczyć potężnego Wołodymyra Pankiva dysponującego silnym basem), gdzie ma odbyć się przedstawienie sztuki Miłość do trzech pomarańczy, która to niejako miałaby ten dylemat rozwiązać, lecz znajdujemy się w szarym i przygnębiającym domu starców. Otoczeni emerytami na wózkach inwalidzkich oraz personelem medycznym stajemy się świadkami tego jak na skutek zepsucia się odbiornika telewizyjnego pensjonariusze, wraz ze swoimi opiekunami, przeistaczają się w aktorów mających odegrać role we wspomnianej sztuce. Książę (znany z roli Fausta w "Mefistofelesie" Vasyl Grokholskyi odegrał tę rolę wprost niezwykle), będący w istocie następcą tronu, to nieuleczalny hipochondryk. Wyleczyć go może tylko śmiech, jednak nie tak łatwo Księcia rozbawić. Demoniczna Fata Morgana (tutaj mamy do czynienia z Magdaleną Barylak, nie jestem fanem jej głosu, jednak w tej roli spisała się dobrze, widać nie rola Halki jej pisana, a złej wiedźmy) rzuciła na młodzieńca urok, także bratanica Króla Treflowego Księżniczka Clarissa (Małgorzata Ratajczak) oraz dworski urzędnik Leander (Mariusz Godlewski) dbają o to, aby Książę nigdy nie wyzdrowiał. Wszystkie zabiegi Truffaldina (Janusz Ratajczak znany mi z wstępów w operetkach dał się poznać jako mistrz w swojej klasie) zmierzające do uleczenia chłopaka spalają na panewce, dziwnym zrządzeniem losu sama Fata Morgana zupełnie przypadkiem rozwesela następce tronu, wściekła przeklina go mówiąc, że zakocha się w trzech pomarańczach. Niebawem Książę wraz z Truffaldinem wyruszają do Zamku Kreonty, w którym magicznych owoców szczerze wyjątkowo groźna Kucharka (Przemysła Firek w tej roli był zarówno groźny i zabawny, był jak połączenie bolszewika z kucharką ze szkolnej stołówki). Czarnoksiężnik Celio (Wojtek Śmiłek) ostrzega Księcia, że owoce może otworzyć tylko w pobliżu wodny, nie może inaczej pomóc młodzieńcowi w zdobyciu owoców, gdyż wcześniej przegrał w karty z Fata Morganą lecz wręcza mu magiczną wstążkę...

Trochę inne zakończenie
Opera Krakowska wystawiając na swoich deskach "Miłość do trzech pomarańczy" dała wyraźny sygnał, że aspiruje do czegoś więcej niż tylko do bycia kolejnym tego typu obiektem w Polsce. Odważna inscenizacja autorstwa Michała Znanieckiego, obejmująca oprócz reżyserii także stworzenie kostiumów, z pomysłową scenografią projektu Luigi Scoglio to dzieło niezwykłe. Sam pomysł przeniesienia akcji do domu starców, który w moim odczuciu bardziej przypominał szpital psychiatryczny, to krok dość kontrowersyjny. Połączenie tego z niezwykle dynamiczną muzyką Prokofiewa w znakomitym wykonaniu orkiestry pod batutą Tomasza Tokarczyka wydało owoc wyjątkowo smaczny wymagający wyczucia smaku i absurdalnego poczucia humoru. Całe dzieło jest nim przesycone. Farsa i groteska goni tu prawdziwy dramat i śmiech przez łzy. 
Michał Znaniecki ze szczęśliwego zakończenia utworu sobie zakpił, dokonał znaczącej korekty. W jego inscenizacji finał to triumf zła i miernoty. Reżyser zmienił tym samym wydźwięk całego dzieła. Ta surrealistyczna farsa wzniosła się dzięki temu na znacznie wyższy poziom, Znaniecki niejako wyciągnął na światło dzienne drugie dno tego utworu. Mający ponieść karę Leander, Clarissa i ich pomocnica murzynka Smeraldina (Agnieszka Cząstka) zamiast ponieść zasłużoną karę z pomocą Fata Morgany doprowadzają do przewrotu obejmując władzę w królestwie. Król Treflowy zostaje obalony, a Książę i Ninetta (Tu po raz kolejny możemy zobaczyć Katarzynę Oleś-Blacha) zamienieni w służących. Wszystko to kojarzy się z przejęciem władzy przez bolszewików w carskiej Rosji. We wstępie napisałem, że recenzje opery "Miłość do trzech pomarańczy" były bardzo entuzjastyczne, opisywały nawet żywiołową reakcję publiczności na zakończenie utworu, ja spotkałem się z czym zupełnie innym - po wybrzmieniu ostatnich akordów opery zapanowała konsternacja. Widownia zupełnie nie wiedziała co się dzieje, a słabe, wręcz mikre brawa sugerowały, że albo czekają na coś jeszcze, na kolejny zwrot akcji lub zwyczajnie, że sztuka nie przypadła "krakowskim koneserom sztuki i melomanom" do gustu. przykre to, bo Sergiusz Prokofiew stworzył dzieło awangardowe i absolutnie genialne. 

INFO
Tytuł: "Miłość do trzech pomarańczy"
Kompozytor: Siergiej Prokofiew
Libretto: Siergiej Prokofiew wg bajki Carlo Gozziego
Reżyseria: Michał Znaniecki
Kierownictwo muzyczne: Tomasz Tokarczyk
Scenografia: Luigi Scoglio

poniedziałek, 7 marca 2016

Il turco in Italia

Opera buffa
Zazwyczaj myśląc o operze, jeżeli oczywiście już nam taka myśl do głowy przyjdzie, mamy przed oczami poważne widowisko, w którym to otyłe kobiety i przysadziści mężczyźni wyrzucają z siebie zupełnie niezrozumiały tekst do muzyki poważnej. Nic jednak bardziej mylnego. Rozpatrywanie opery tylko w kategoriach poważnego widowiska jest dużym błędem wszakże wiele z oper to przedstawienia komiczne będące zabawnym przedstawieniem epoki zwykle bliskiej kompozytorowi, a sama muzyka powszechnie nazywana "poważną" aż tak poważna nie jest. Napisana w Mediolanie, mająca swoją premierę w La Scali w roku 1814, opera komiczna "Turek we Włoszech" po długiej nieobecności na polskiej scenie zawitała do Krakowa w inscenizacji Włodzimierza Nurkowskiego, odsłaniając zupełnie inne oblicze tego gatunku.

Krakowska inscenizacja
Można śmiało uznać krakowską premierę "Turka we Włoszech" za duże wydarzenie, gdyż sama inscenizacja ma być zaledwie trzecią próbą przeniesienia opery Rossiniego na deski polskiego teatru operowego. Wcześniejsze polskie inscenizacje miały miejsce kolejno w Teatrze Wielkim w Poznaniu (rok 1992) oraz w Warszawskiej Operze Kameralnej (rok 1999), łatwo więc można policzyć, że od ostatniej premiery dzieła Rossiniego minęło aż 17 lat! Zupełnie nie do pomyślenia przy takich operach jak chociażby "Madama Butterfly" czy "Tosca" mistrza gatunku Pucciniego.
Sama opera w warstwie fabularnej to czysty banał. Historia z gruntu podobna do tej znanej z "Zemsty nietoperza" Starussa, ot niewierna żona Fiorilla o wiele starszego od niej męża Geronia lawiruje między młodymi kochankami podczas weneckiego karnawału. Karnawał w Wenecji jak nic innego w świecie sprzyja niewierności małżeńskiej i flirtom stając się kolorowym miłosnym tyglem, w którym to prawdziwe oblicza ukryte są pod wymyślnymi maskami, a ciała spowijają zwiewne szaty. Jednym z kochanków Fiorilli jest przyjaciel jej męża Narciso lecz to nie on stanie się spiritus movens całego zamieszania. W tym karnawałowym tyglu temperatura osiąga masę krytyczną kiedy to do Włoch przypływa książę turecki Selim. Fiorilla postanawia zdobyć egzotycznego księcia, a on ma równie niecne zamiary w stosunku do niej. Zazdrosny mąż nie może przeboleć niewierności Fiorilli, a Poeta szukający natchnienia do napisania sztuki widzi w całej sytuacji materiał do stworzenia nowego dzieła. Pikanterii całej komedii pomyłek, tej ferii barw i gagów dodaje fakt iż w Wenecji znajduje się także była ukochana Selima cyganka Zaida, chcąca odzyskać swojego księcia, jednak aby to zrobić musi stanąć w szranki z kochliwą Fiorillą.

Co z tym turkiem?
Tak jak napisałem wcześniej pod względem fabularnym "Turek we Włoszech" to nic nowego, jednak ten banał rozgrzesza w 100% muzyka i śpiew. Tomasz Tokarczyk ze zwyczajowym profesjonalizmem poprowadził orkiestrę, która kapitalnie odegrała dzieło Rossiniego. Można śmiało napisać, że pod względem wokalnym jest to jedno z lepszych przedsięwzięć Opery Krakowskiej. Katarzyna Oleś-Blacha jako Fiorilla i Grzegorz Szostak w roli męża-rogacza Geronia wprost hipnotyzowali publiczność swoimi umiejętnościami. Szczególnie Oleś-Blacha dysponująca niesamowitym sopranem koloraturowym mogła wykorzystać pełnię swojego talentu. To był jej show! Mariusz Godlewski jako Poeta oraz Andrzej Lampert w roli przyjaciela męża Narciso byli przekonujący i zabawni w swoich kreacjach. Tytułowy Turek książę Selim w interpretacji Łukasza Golińskiego mnie nie porwał podobnie zresztą jak zwykle kapitalna Monika Korybalska w roli Zaidy. Ich wykonaniom nie można odmówić kunsztu zabrakło mi jednak tej iskry, jakieś to bez charyzmy wszystko było.
Cała ta historia była by niczym bez oddania klimatu karnawału w Wenecji co udał się tylko częściowo. Kostiumy autorstwa Anny Sekuły były barwne i wesołe, doskonale pasujące do przedstawionej opowieści, podobnie sprawa ma się w kwestii wykorzystania światła. Wszystko było kolorowe i roztańczone, jednak scenografia także autorstwa Anny Sekuły, te jeżdżące domki z dykty bardzo mnie rozczarowały. Było nie równo, pewne sceny były kapitalnej chociażby ta, w której Narciso wciąga nosem krechy białego proszku, by po chwili wyśpiewać swoją arię w otoczeniu satyrów, gdzie światło, scenografia i postacie jawiły się jak z narkotycznego snu bohatera, bomba! Inne zaś budziły tylko zdziwienie, a ozdobniki w postaci żonglera światła zdawały się być tylko tanim wypełniaczem, zupełnie nic nie wnosiły.
Kolejny wieczór w Operze Krakowskiej mogę uznać za bardzo udany, przyznam jednak, że brakuje mi już bardziej krwistych przedstawień dlatego też z utęsknieniem czekam na pewną odmianę, którą w kwietniu przyniesie mi "Madama Butterfly" i "Traviata".

INFO
Tytuł: "Turek we Włoszech"
Kompozytor: Gioacchino Rossini
Libretto: Felice Romani
Reżyseria: Włodzimierz Nurkowski
Kierownictwo muzyczne: Tomasz Tokarczyk
Scenografia i kostiumy: Anna Sekuła

sobota, 5 marca 2016

King w formie

Zezowate szczęście
O tym, że los bywa bardzo przewrotny, a fortuna kołem się toczy nie muszę przekonywać nikogo. Sami na pewno nie raz doświadczyliście na własnej skórze sytuacji, które na pierwszy rzut oka zdawały się zdobyciem "złotego biletu" Willy'ego Wonki, a w rzeczywistości były początkiem bardzo przykrych wydarzeń. Ta zasada działa też w drugą stronę - bywa, że zupełnie beznadziejne wydarzenia układają się w całkiem logiczną i korzystną z szerszej perspektywy sytuację. Znalazłeś coś wartościowego i to zatrzymałeś? Masz wyrzuty sumienia, czy raczej cieszysz się ze znaleziska? Szukasz właściciela, czy w skrytości cieszysz oko niespodzianką przysłaną przez kapryśny los? Właśnie o takim niezwykłym znalezisku, a także o przewrotności losu, o jego bezwzględności opowiada kryminał Stephena Kinga Znalezione nie kradzione, który naprawdę warto przeczytać.

Kryminał od Stephena Kinga
Stephen King jest wyjątkowo płodnym autorem, jednak nie każde jego reklamowane jako bestseller dzieło jest warte poświęconego na czytanie czasu. Ostatnie jego powieści raczej mnie rozczarowywały (Przebudzenie czy Doktor Sen były raczej smętne choć niepozbawione specyficznego dla autora klimatu) dlatego skłaniałem się do jego starszych, nazwijmy je umownie "klasycznych" pozycji z lat '80 i '90 XX wieku. Miłym zaskoczeniem była dla mnie lektura kryminału Znalezione nie kradzione, który był dużym powiewem świeżości w raczej zakurzonym świecie króla horroru. 
Opowieść to o zbrodni sprzed lat, która rzutuje na teraźniejszość. Niby straszny banał, ale jak przedstawiony! Pisarz poczytnych powieści zostaje zabity we własnym domu, morderca zabiera pieniądze oraz rękopisy nigdy niepublikowanych utworów. O tym, że zginęły pieniądze wiedzą wszyscy, o rękopisach krążą legendy i tak ma zostać przez lata bo rabuś dotknięty niewidzialną ręką sprawiedliwości trafia do więzienia za zupełnie inną zbrodnie. Udaje mu się ukryć rękopisy i pieniądze, które po latach znajduje młody chłopak Peter Saubers. Pieniądze z tajemniczego kufra pomagają jego pogrążonej w kryzysie rodzinie wyjść na prostą, jednak i pieniądze się kończą, a i stary złoczyńca uważający się za ich właściciela opuszcza więzienie i ma tylko jeden cel - zdobyć ukryte niegdyś rękopisy Rothsteina. Koło fortuny zalicza kolejne obroty, a sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie.

Trafione w 10!
Zdecydowanie w 10! Znalezione nie kradzione nie dość, że jest świetnie napisana, że wciąga i pozwala zatopić się w tym klimacie, z którego King jest znany i popularny to jeszcze przedstawia nam umiejętności ulubionego autora w zupełnie innym świetle. King, nie jest już tylko zamkniętym w jednym gatunku autorem długich i makabrycznych opowieści, ale jawi się jako autor całkiem zgrabnych kryminałów, które w dodatku pozbawione są typowych dla niego dłużyzn. Okazuje się, że spokojnie można napisać ciekawą, wciągającą książkę i zamknąć się w niecałych 500 stronach. Znalezione nie kradzione jest też portretem społeczeństwa amerykańskiego czasów kryzysu co jest wielkim atutem powieści. Autor udowadnia, że nie tylko ma niezwykłą wyobraźnie, ale przede wszystkim, że jest wnikliwym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. 

INFO
Autor: Stephen King
Tytuł: "Znalezione nie kradzione"
Wyd.: Albatros, Warszawa 2015
Il.str.: 480
Cena: 38,50 zł

Niebezpieczne sny

Jedną z funkcji literatury, także tej młodzieżowej (a może przede wszystkim?), jest przekazywanie treści, które w jakiś sposób wpłyną na nas...